poniedziałek, 25 maja 2015

I URODZINY BLOGA

   Witajcie ;) Dzisiaj (25 maja 2015r.) mija równy rok odkąd opublikowałem pierwszy rozdział historii o Kacprze. Na początku chciałbym ogromnie Wam podziękować, za to, że jesteście tutaj razem ze mną, czytacie mojego bloga i dzielicie się ze mną swoimi opiniami i odczuciami. Bo przecież bez Was nie pisałbym dalej tego powiadania. Bywały, w historii "History of my life", chwile lepsze i gorsze. Raz byliście aktywni bardziej, raz mniej... Ale i tak dajecie mi ogromną satysfakcję Waszym zainteresowaniem moim opowiadaniem. Jeszcze raz Wam za to dziękuję :)
   A teraz może troszeczkę cyferek xD W ciągu tego roku na blogu uzbierało się:
- 1897 wyświetleń;
- 48 postów (w tym 34 rozdziały, z czego rozdział 11 podzielony był na 2 części, a rozdział 26 na 4.)
- 105 komentarzy.
    Jeszcze rok temu nie pomyślałbym, że mój blog odniesie taki sukces. Co prawda niecałe 2000 wyświetleń to nie jest jakaś przeogromna liczba, jednak na pewno mnie satysfakcjonuje. Mam nadzieje, że kolejny rok nie będzie gorszy, pod względem Waszego zainteresowania moim blogiem, od tego, który dzisiaj się kończy.
    Jeszcze raz Wam z całego serca dziękuję.

Krystix

sobota, 23 maja 2015

Rozdział 34: Opustoszały garnizon.

24.05.1251r. EL, Arnava.

   Obudziłem się bardzo wcześnie. Za oknem dopiero wstawało różowe, pustynne słońce. W sypialni było jeszcze chłodno, dlatego odrzuciłem na bok kołdrę, żeby nacieszyć się przyjemnym zimnem na zapas. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na pokój, w którym się znajdowałem. Leżałem na ogromnym łożu z podtrzymujących baldachim przywiązane były czerwone, jedwabne zasłony, którymi można było zasłonić całkowicie łoże. Łóżka przykryte było nieskazitelnie białą, jedwabną pościelą. W górze łoża leżało kilkanaście, kolorowych, ręcznie haftowanych poduszek. Oprócz luksusowego łóżka w pokoju było kilka innych mebli. Na podłodze leżał ogromny, przyozdobiony złotą nicią, agavski dywan. Po lewej stronie znajdował się marmurowy kominek, pod którym leżało futro z tygrysa. Po prawej stronie od drzwi, naprzeciwko łóżka stała mahoniowa komoda. Naprzeciwko kominka znajdowały się trzy szeroko otwarte okna. Pod jednym z nich stał mahoniowy stół z czterema również mahoniowymi, obijanymi jedwabiem, krzesłami. Na stole leżało dla mnie czyste ubranie, w które miałem się przebrać. Zauważyłem, że jest to ubranie bohemasidzkie, ewidentnie przystosowane do podróży prze pustynię. Wstałem z łóżka i zdjąłem stare ubranie, po czym położyłem je obok nowego. Założyłem nowe ubranie i podszedłem do okna. Za oknem widziałem, jak budził się pałac. Kilku służących na dziedzińcu poiło wielbłądy, które został przed chwilą wyprowadzone ze stajni. Po napojeniu zwierząt, służący zabrali się za czesanie ich splątanych sierści. Wielbłądy zareagowały na to pomrukami pełnymi niezadowolenia. Po skończeniu czesania zwierzęta znów znalazły się w stajni, a zajmujący się nimi przed chwilą służący zaczęli zamiatać nierówny kamień, którym wyłożony był pałacowy dziedziniec. Trudzili się przy tym bardzo, bo dziedziniec usłany był ,miejscami nawet kilkucentymetrową, warstwą piasku. Musiał przynieść nią wiatr, który zerwał się w nocy. W tamtym momencie szczerze współczułem służącym, którzy musieli robić to najprawdopodobniej codziennie.
baldachimem. Do rzeźbionych słupków
   Od okna oderwało mnie energiczne pukanie do drzwi.
-Proszę. - powiedziałem kierując się w stronę drzwi, które otworzyły się, a w nich stanął Ermyr, również ubrany w bohemasidzki strój, jednak jego ubranie było dużo mniej wyszukane niż moje.
-Widzę, że wstałeś - powiedział omiatając wzrokiem pokój - Na stole w salonie masz śniadanie zjedz je i zejdź na dziedziniec.
Pokiwałem mu głową na potwierdzenie jego słów, a Ermyr wyszedł zamykając za sobą drzwi. Podszedłem do lustra wiszącego an ścianie i przejrzałem się w nim. Po krótkich oględzinach stwierdziłem, że stan mojej fryzury jest niezadowalający, więc przyklepałem włosy dłońmi. Teraz wyglądały dużo lepiej. Pomaszerowałem do salonu, gdzie jak mówił Ermyr na stole czekało na mnie śniadanie. Na porcelanowym talerzu znajdowało się kilka tostów, a obok nich trochę konfitur z nieznanych mi owoców. Koło talerza leżały również srebrna łyżka, widelec i nóż, ale stwierdziłem, że do zjedzenia tostów wystarczą same ręce. Chwyciłem jednego tosta, potem drugiego i dwa następne i jeden po drugim jadłem, powoli przeżuwając. Po skończonym posiłku zauważyłem, że na stole stoi również lampka czerwonego wina. Przez chwilę zastanowiłem się, czy powinienem pić alkohol przed podróżą, ale stwierdziłem, że nie zrezygnuję z tej przyjemności i zacząłem powoli sączyć czerwony napój z kieliszka. Po skończonym posiłku wyszedłem z moich apartamentów i wkroczyłem  w plątaninę korytarzy. Po kilku minutach stwierdziłem, że nie wiem, gdzie jestem. Zawołałem do siebie przechodzącą obok służącą, która podeszła do mnie po czym ukłoniła się nisko.
-Zaprowadziłabyś mnie na dziedziniec? - spytałem uprzejmie.
Dziewczyna dopiero teraz spojrzała mi w oczy. Jej duże, brązowe, niemal czarne oczy wpatrywały się we mnie wzrokiem pełnym spokoju i podziwu. Wiatr, który zawiał od strony otwartego okna rozwiał jej kruczoczarne włosy. Które z wdziękiem poprawiła. Jej ciemna cera odbijała blaski wschodzącego słońca.
-Oczywiście, Bojledżje, Sajlim. - dygnęła lekko i zaczęła kierować się w przeciwną stronę. Po kilku minutach stanęliśmy przed drewnianymi  drzwiami.
-To tutaj, Sajlim. - powiedziała wskazując na potężne wrota.
-Dziękuję - powiedział z uśmiechem, na który odpowiedziaa również uśmiechem, po czym dygnęła i znikła w plątaninie korytarzy. Chwyciłem za mosiężną klamkę i wyszedłem na dziedziniec. W koło fontanny panował niesamowity gwar. Po lewej stronie służący wyprowadzali wielbłądy ze stajni, a część z nich czesała już przyprowadzone zwierzęta. Po prawej stronie czekało kilkudziesięciu ludzi, pogrążonych w dyskusji. Wśród moich strażników i ludzi Saladyna, odnalazłem Ermyra i Alessandrę żywo dyskutujących z sułtanem.
Zacząłem iść w ich stronę, zręcznie omijając krzątających się wszędzie służących. W pewnym momencie poczułem dosyć silne uderzenie w prawe biodro. Obejrzałem się i zobaczyłem kilkuletniego chłopca, trzymającego się za głowę. Uklęknąłem przy nim.
-Nic ci się nie stało? - spytałem łagodnie.
Chłopiec popatrzył na mnie wystraszonymi, brązowymi oczami. Otworzył usta, ale szybko je zamknął, jakby bał się odezwać.
-Hm? - ponagliłem go delikatnie.
W końcu zdobył się na odezwanie się.
-N-nie, Sajlim. - powiedział cichutko - przepraszam, Sajlim.
Zaczął się podnosić z ziemi, pomogłem mu w tym.
Nic się nie stało -powiedziałem ze szczerym uśmiechem.
-Mustafa! - usłyszałem damski głos z tyłu - Co ty znowu wyprawiasz?!
Obejrzałem się i zobaczyłem biegnącą w moją stronę dziewczynę. Była to ta sama służąca, która zaprowadziła mnie na dziedziniec.
-Przepraszam...ja nie chciałem - chlipał chłopiec.
-Dostaniesz lanie w domu! - powiedziała, gdy już do nas podbiegła. - Przepraszam najmocniej, Sajlim to się nigdy więcej nie powtórzy, naprawdę - powiedziała do mnie.
-Nic sięnie stało, nie denerwuj się - powiedziałem z uśmiechem. - Nie płacz. - powiedziałem głaszcząc chłopca po głowie.
-Co tu się dzieje?! - jak grom zabrzmiał głos Saladyna, który wraz z Ermyrem i Alessandrą pojawili się przy nas. Spojrzałem na służącą. Była przerażona. W jej oczach widziałem nieme błaganie.
-A co miałoby się dziać, Saladynie? - spytałem z uśmiechem - Gawędzę sobie z twoją służącą.
Na twarzy dziewczyny odmalowała się widoczna ulga. Saladyn spojrzał na służącą podejrzliwie.
-To prawda? Afrah? - powiedział do dziewczyny.
-Tak, Mej Sajlim. - powiedziała skłaniając się pokornie.
-Wracaj zatem do swoich zajęć. Już! - powiedział oschłym, pełnym wyższości tonem.
Dziewczyna ukłoniła się nisko, każdemu z nas osobno, wzięła Mustafę za rękę i zaczęła iść, a właściwie biec w stronę, z której przyszła.
-Jest już późno, Kacper - powiedział do mnie Saladyn. - Wsiądźmy na wielbłądy.
-Myślałam, że pojedziemy powozem - odezwała się z wyrzutem w głosie Alessandra.
Saladyn wyglądał na zszokowanego.
-Powozem?! - powiedział nie kryjąc zaskoczenia - Na wojnę?!
Alessandra zamilkła. Razem z Ermyrem wymieniliśmy szczere uśmiechy. Rzadko zdarzało się, że ktoś umiał "przegadać" Alessandrę. Ale Sułtan bez wątpienia posiadał tą rzadką umiejętność.

***

   Po tym, jak wsiedliśmy na wielbłądy, zaczęliśmy kierować się w stronę południowej bramy. Po wyjeździe z miasta kierowaliśmy się kilkadziesiąt kilometrów na południe, do garnizonu, który był jednym z wielu utworzonych wzdłuż południowej granicy Sułtanatu w celech bezpieczeństwa.
   W oddali majaczyła palisada i ukryte za nią żołnierskie namioty. Pomimo tego, że było już niemal ciemno, w całym obozie nie paliło sięani jedno ognisko. Brama do garnizonu również stała otworem, a w wieży strażniczej nie było żołnierzy. Po wjechaniu na teren garnizonu okazało się, że tutaj równieżjest pusto. Skierowaliśmy siędo namiotu setnika. Po wejściu do namiotu odkryliśmy straszny widok. Na sznurze, przymocowanym do jednej z belek podtrzymujących konstrukcję, wisiał setnik garnizonu. Jego twarz była sina. A wybałuszone oczy zaszły krwią. W ranach po odciętych uszach zdążyła zaschnąć już krew. Natomiast na ranach po odciętych dłoniach już roiło się od wszelakiego robactwa. Setnik przez szyję miał przewieszony sznurek, na którego końcu miał małą kartkę. Podszedłem i chwyciłem za nią. Na żółtym papierze nabazgranych było kilka liter, jednak nie mogłem ich odczytać. Podałem kartkę Saladynowi. Po chwili zabrzmiał jego trzęsący się głos.
-Koniec jest bliski.
===========================================

   Rozdział 34 :) Zapraszam do czytania i pisania komentarzy :D

niedziela, 17 maja 2015

Rozdział 33: Rozmowa z Sułtanem.

   Przez plątaninę korytarzy dotarliśmy do Sali Obrad. Było to duże, przestronne pomieszczenie. Ściana na przeciwko drzwi była otwarta i składała się z arkad zdobionych bohemasidzkimi ornamentami. Za arkadami rozciągał się przepiękny widok. W słonecznym blasku świeciły się złote dachy arnavskich wież. Dalej, za plątaniną ulic, placów i różnego rodzaju budynków, majaczyły równe, jak od linijki, słynne arnavskie mury. Wśród mieszkańców 'Pol Nacy' można było usłyszeć legendy o ich grubości. Wieśniacy twierdzili, że szerokość tych murów sięga kilkunastu metrów, jednak prawdą było, że mury miały góra kilka metrów długości. W oddali, za budynkami Arnavy, za murami i za fosą, rozciągała się nieprzebrana pustynia. Gdzie się nie spojrzało znajdował się piach. Nigdy nie widziałem tyle piasku w jednym miejscu. Przy samym horyzoncie, bardzo daleko ode mnie, może nawet kilkanaście kilometrów, widać było Cieśninę Agavską. Nawet tutaj, w Arnavie, słychać było cichuteńki szum morskich fal.
   Podziwianie widoków przerwał mi Ermyr wymownym chrząknięciem.
-Wolałbym, abyśmy porozmawiali na osobności - odezwał się niepewnie Saladyn, zerkając w stronę Ermyra i Alessandry.
Aleessandra zareagowała na to zawistnym spojrzeniem spod przymrużonych powiek. Spojrzałem na moich towarzyszy wymownym wzrokiem, jednak żadne z nich nie kwapiło się zbytnio do opuszczenia sali.
-Poczekajcie na zewnątrz - powiedziałem.
Oboje po chwili, lecz z wyraźnym niezadowoleniem, ruszyli w stronę drzwi.
-Zasiądźmy - Saladyn wskazał na krzesła, które stały przy masywnym, okrągłym stole wykonanym z nieznanego mi, tropikalnego drewna. Zasiadłem na jednym z siedzeń. Saladyn usadowił się również. Pomiędzy nami był dystans jednego krzesła.
-Zdajesz sobie sprawę z tego, że sytuacja jest poważna. Inaczej nie prosiłbym cię o pomoc - zaczął z poważną miną, a po tym, jak przytaknąłem ruchem głowy kontynuował - Ramadańczycy prą na przód w zastraszającym tempie. Moja armia ponosi ogromne straty. Moi żołnierze są zmuszeni cofać się nawet o kilka kilometrów dziennie. A oprócz tego wybuchła epidemia.
-Epidemia? - zdziwiłem się - W Arnavie nie widać żadnych jej oznak.
-Bo jeszcze tutaj nie dotarła. - odparł Sułtan - Nasi medycy rozkładają ręce. Nigdy nie widzieli takiej choroby. Jedyne, co o niej wiemy, to to, że czarodzieje mają na nią immunitet. Choroba, którą nazwaliśmy 'Meredel Mm' Out'*,, zdziesiątkowałą Bohemasidzką Armię. Chorują ludzie, konie i bydło. Śmierć przychodzi w ciągu kilku dni. Jeśli nie uda nam się jej powstrzymać, za kilka tygodni nie będzie miał kto walczyć.
-Dlaczego zwracasz się o pomoc do mnie? - spytałem poważnym głosem - Jeszcze nie dawno wysłałeś wojska na mój kraj, gdy ja walczyłem z Gray'em.
Pomiędzy nami nastała nieprzenikniona niczym cisza. Sekundy wlokły się niemiłosiernie. W końcu Saladyn odezwał się niepewnym głosem, wbijając wzrok w podłogę.
-To nie tak - powiedział - On.. On mnie zmusił. Któregoś dnia przyjechał tu do mnie ze swoją strażą. To byli czarodzieje. Zażądali, abym zaatakował Południe. Nie zgodziłem się. Gray się wściekł. Rozkazał znaleźć swoim żołnierzom Aidę. Rozgorzała walka. Moi żołnierze pałacowi nie mieli szans. Większość z nich zginęła. Gray powiedział, żę jeżeli nie przystanę na jego warunki, to on zabije Aidę. - Spojrzał na mnie. W oczach miał łzy. Nigdy nie widziałem tak zrozpaczonego człowieka. Byłem na niego wściekły, że tak postąpił, jednak jednocześnie było mi go żal, z powodu tego, co musiał przeżyć - Musiałem to zrobić, zrozum.
Znów nastała nieręczna cisza. Nikt z nas się nie odzywał. Po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. Pocieszyć go? Zbesztać? Na szczęście Saladyn mnie wyręczył i znów odezwał się pierwszy.
-Pomożesz mi? - spytał błagalnym tonem.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Nie byłem pewien, czy po prostu nie zmyśla i czy to nie jest jego jakaś jedna wielkie intryga. Miałem powody by tak sądzić. Kilka miesięcy wcześniej skończyła się wojna pomiędzy naszymi państwami. A po za tym nie widziałem póki co nic, co potwierdzałoby jego słowa. Nie spotkałem żadnego Ramadańczyka, żadnej wdowy płaczącej o mężu, który zginął na wojnie. Nie było widać żadnych oznak owej zarazy. Nikt nie lamentował. Nikt nie modlił się w licznych świątyniach o uzdrowienie, czy zwycięstwo. Nikt nawet nie chodził smutny, czy przygnębiony. Życie toczyło się swoim zwykłym torem. Ulice pełne były przekupek i szemranych handlarzy. Na palcach odbywały się występy ulicznych grajków i poetów. Po kątach kryły się wróżbiarki, które tylko czekały na samotnego przechodnia. Strażnicy, tak jak zwykle, zaczepiali kobiety na ulicach i śmiali się, opowiadając sprośne żarty. W licznych dworach i pałacach arystokratów, co tydzień odbywały się uroczyste bale. Gościła tam sama śmietanka bohemasidzkiego społeczeństwa. W dzielnicy biedoty, w gospodach siedzieli hazardziści i pijani podróżni. Inni bili się na pieniądze, albo okradali samotnych podróżnych pod osłoną nocy. Słowem, życie toczyło się swoim zwykłym, hucznym torem. A śladów wojny, czy chociażby jakiś nieszczęść nie było widać.
- Nie wiem - odparłem wstając z krzesła. Zacząłem chodzić w kółko, pocierając w zamyśleniu podbródek. - Musiałbyś mi najpierw pokazać jakieś dowody, świadczące o tym, że to co mówisz jest prawdziwe. Bo przynajmniej utaj, w Arnavie, nie widać żadnych śladów wojny, o której mówisz.
-Dobrze - kiwnął głową - Jutro możemy wyruszyć na front. Możesz zabrać ze sobą swoich ludzi.
-Do jutra, więc. - Odparłem i pomaszerowałem w stronę drzwi na korytarz. Za drzwiami czekjali na mnie Ermyr i Alessandra. Gdy otworzyłem drzwi zerwali się na równe nogi z kanapy, która stałą pod ścianą.
-Co ustaliliście? Będzie wojna? Co z Aidą? - mówili jeden przez drugiego.
-Potem - powiedziałem zniecierpliwiony i wezwałem jednego ze służących Saladyna. Młody chłopak był niemal nagi. Jedyne, co miał na sobie, to cienka przepaska na biodrach. Jego widok wzbudził we mnie zniesmaczenie, jednak starałem się tego nie okazywać i zachowywać się, jakgdyby widok półnagich służących był w stu procentach normalny i powszechnie dostępny.
-Zaprowadź mnie do mojej komnaty.
- Bojledżje, Sajlim** - chłopak skłonił mi się nisko i ruszył korytarzem w stronę przeciwną do tej, z której przyszliśmy. Zacząłem iść za nim, a Ermyr i Alessandra ruszyli za mną.
Mijaliśmy wiele ludzi, którzy wykazywali nami żywe zainteresowanie. Mężczyźni kłaniali się nisko, damy chichotały spoglądając figlarnie w moją stronę. W końcu dotarliśmy do naszych apartamentów. Chłopak otworzył nam drzwi i wpuścił na do środka, po czym wszedł za nami i zamknął drzwi. Skłonił się ponownie i rzekł:
-W czym mogę służyć, Sajlim?
-Dziękuję, możesz odejść - odparłem z uśmiechem, wywołanym przez jego zabawny, bohemasidzki akcent, który bardzo się rzucał w oczy, gdy chłopak posługiwał się Naszą Mową. Gdy sługa wyszedł rozejrzałem się po pomieszczeniu. Był to salon. Po prawej stronie znajdowały się dobowe drzwi, dlaej pod ścianą był kominek, a wokół niego fotele i mnóstwo poduszek, za kominkiem stał ogromny, masywny regał z książkami. Na przeciwko mnie, na środku pomieszczenia stał średniej długości, prostokątny stół, przy którym stało sześć krzeseł, nad nim wisiał ogromny, złoty żyrandol, z charakterystycznymi dla Bohemasidu meandrami. Na przeciwległym końcu pokoju znajdowały się dwa olbrzymie okna z lewej i prawej strony ściany, a na środku znajdowało się wyjście na obszerny taras. Po lewej stronie było troje drzwi, pomiędzy każdą parą drzwi znajdował się stolik, a na nim doniczka z obcą mi rośliną, która kwitła przepięknie na silnie fioletowy kolor. Pierwsze drzwi od lewej prowadziły do sypialni Alessandry, środkowe do pokoju Ermyra, a ostatnie do mojej sypialni, z której było wejście do mojej prywatnej łazienki i biura. Natomiast drzwi, które znajdowały się po prawej stronie salonu, prowadziły do wspólnej łazienki Ermyra i Alessandry. Alessandra chrząknęła wyczekująco. Spojrzałem na nią na jej twarzy wymalowana była ciekawość i znużenie.
-Powiesz nam wreszcie, o czym rozmawiałeś z Saladynem? - spytał Ermyr.
-A o czym mogliśmy rozmawiać? - odparłem z uśmiechem
-Nie widzę w tej sytuacji nic zabawnego - powiedział Ermyr karcącym tonem.
-No dobrze, przepraszam - powiedziałem, nadal się uśmiechając. W skrócie streściłem im cały przebieg rozmowy z Saladynem.
-Wierzysz mu? - spytała Alessandra odsuwając i siadając na krześle.
-A mam powody, żeby mu nie wierzyć? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- W Arnavie jakoś tej strasznej wojny nie widać... - powiedziała z ironią
-Toteż mu to powiedziałem.
-Masz zamiar jechać na front? - spytał Ermyr.
-Tak. A jak inaczej mamy się przekonać czy mówi prawdę? Chyba tylko tak.
-Pojedziemy na front, albo do jakiegoś lasu, gdzie nas zamordują...- powiedziała kwaśno Alessandra.
-Po pierwsze - odparłem z uśmiechem - Nie słyszałem, żeby na pustyni rosły lasy - fuknęła na mnie z dezaprobatą - A po drugie wezmę swoich ludzi. W razie potrzeby mogą się przydać.
-Nadal nie uważam, żeby to był dobry pomysł - powiedziała czarodziejka stanowczym głosem.
- A masz jakiś lepszy? - odpowiedziała mi cisza, więc kontynuowałem - Połóżcie się już spać, z tego co wiem, to wyjeżdżamy o świcie.

======================

*po bochemasidzku: 'śmietelna choroba, plaga, epidemia'

** po bohemasidzku: 'tak, panie'

==========================

   Witam wszystkich! Mam nadzieję, że o mnie nie zapomnieliście! :) Wiem, że mnie długo nie było, jednak dokuczał mi brak weny i czasu. Mam nadzieję, że uda mi się to Wam wynagrodzić. Tymczasem zostawiam do Waszej oceny rozdział 33. Trzymajcie się i do następnego! :)