wtorek, 11 sierpnia 2015

Rozdział 37: Smoki.

   Obudziłem się. Przez pierwszych kilka sekund nic nie widziałem. Dochodziły do mnie tylko pojedyncze, przytłumione dźwięki. Po pewnym czasie odzyskałem ostrość widzenia. Leżałem w bardzo nie wygodnej pozycji w siodle, na wielbłądzie. Ręce miałem związane grubą liną, która oplatała szyję zwierzęcia. Spróbowałem podnieść głowę z karku wielbłąda. Po kilku mozolnych próbach udało mi się usiąść w miarę wygodnej pozycji. Rozejrzałem się wokół. Znajdowałem się wśród Ramadańczyków. Z przodu dostrzegłem Rudowłosego, a obok Arkusa. Z tyłu, również związani, jechali Alessandra, Ermyr i Saladyn. Zauważyli mnie i pognali w moją stronę, co było trudna, przy związanych rękach. Ramadańczycy krzyczeli coś za nimi, jednak oni nie zwracali na to uwagi.
   -Kacper! -powiedział Saladyn - Wreszcie się obudziłeś!
   -Jak się czujesz? - spytała Alessandra
   Wtedy przypomniałem sobie ostatnią walkę, ból, trzask łamanych kości. Na samą myśl o tym na mojej twarzy pojawił się grymas. Jednak złapałem się w miejscach, gdzie powinienem mieć rany. Jednak nie było ich tam. Nie znalazłem żadnej rany.
   -Nic mi nie jest - odparłem zaskoczony
   -Gromowładny zaraz po walce zaczął leczyć cię swoimi zaklęciami. - wytłumaczył mi Ermyr - Już po kilku dniach nie było śladu ran.
   -Po kilku dniach? - zapytałem
   -Tak, Kacper - powiedziała ze smutkiem  w głosie Alessandra - Nie byłeś przytomny przez prawie trzy tygodnie.
   -Myśleliśmy, że zaklęcia Arkusa nie pomogły i że już się nie obudzisz - dodał Saladyn.
   -Który dzisiaj?
   -Piętnasty czerwca. - odpowiedział Ermyr.

   Rozejrzałem się wokoło. Nie widziałem nikogo oprócz Ramadańczyków, którzy nas pojmali. W pobliżu nie było widać również  żadnych zabudowań. Aż po horyzont była tylko trawa, gdzieniegdzie wyższa, a gdzieniegdzie niższa. Jedyną odskocznią od niej były rosnące pośród niej pojedyncze drzewa, górujące nad okolicą. 
   Jechaliśmy polną drogą. Musiała być często używana, ponieważ na jej ziemnej powierzchni nie rosło ani jedno źdźbło, wszechobecnej wokół, trawy. Ramadańczycy jadący najbliżej mnie rzucali mi nieprzyjazne spojrzenia. Jednak nie mówili nic. Nawet się do mnie nie zbliżali. W ich oczach widać było respekt do mojej osoby. Pomimo tego, że byłem ich więźniem.
   -Gdzie jesteśmy? -spytałem
   -W Ramadanie, Kacper - powiedział Saladyn - Od trzech tygodni.

***


   Podczas wieczornego postoju nie dowiedziałem się niczego nowego. Przez cały czas byliśmy pilnowani przez ramadańskich strażników, którzy jedli swoje posiłki kilka metrów dalej. Co chwila rzucali w naszą stronę ukradkowe spojrzenia. Jednak bali się spojrzeć mi w oczy. Z jednej strony czułem się niezręcznie z obecnego stanu rzeczy, jednak z drugiej strony podobał mi się respekt, który do mnie mają.
   Po kolacji podszedł do mnie Arkus. Był to średniego wzrostu mężczyzna wyglądający na jakieś siedemdziesiąt kilka lat. Jego twarz pokrywała ogromna ilość zmarszczek, bruzd i blizn. Miał bardzo badawcze i stanowcze spojrzenie, krystalicznie niebieskich oczu. Z podbródka spływała długa, zadbana siwa broda, która mniej więcej w 3/4 długości przytrzymywana była przez gumkę. Sięgała ona mniej więcej do pasa. Ubrany był podobnie do Ermyra, jednak dużo bardziej majestatycznie i wiekowo. Długa, ciemonozielona szata sięgała do ziemi. Mankiety i dół szaty obszyte były złotym jedwabiem. Rękawy sięgały mniej więcej do 3/4 długości ręki po jej wewnętrznej stronie, natomiast po wewnętrznej były normalnej długości. Moją uwagę przykuło jednak zupełnie coś innego. Cała szata wyhaftowanymi złotymi, jedwabnymi nićmi. Hafty składały się w ciągi znaków, jednak nie potrafiłem ich odszyfrować. Były one podobne do tradycyjnego zapisu zaklęć, jednak wyglądały na bardziej odległe w czasie, i najwyraźniej już zapomniane. Wśród tajemniczych znaków znajdowały sięteż litery, które rozpoznawałem. Jednak najczęściej były to tylko pojedyncze litery w wyrazach. Zdołałem jednak odczytać jeden wyraz, było to słowo "igni", czyli "ogień".
   -Widzę, że zainteresowało cię moje ubranie, Kacper - odezwał się Arkus.
   Zignorowałem jego stwierdzenie.
   -Skąd znasz moje imię? - powiedziałem podejrzliwie, na co on zaśmiał się szczerym głosem.
   -Cała Arladia zna twoje imię, Kacper. Od Gór Białych, aż do Gardii i Rizeranu, jeszcze daleko na południe za Ramadanem. Od Agavy, aż po Góry Stare. Wszyscy wiedzą o "młodym królu, co pokój wywalczył". Twoje imię jest tak sławne, jak gdybyś żył już wiele set lat.
   -Nie zdawałem sobie z tego sprawy - odpowiedziałem zakłopotany
   -Nie dziwię się, chłopcze. Jesteś jeszcze młody. Myślisz, że Liga Arladzka, którą udało ci się utworzyć, zagwarantuje Arladii pokój. Nie wiesz nawet, jak bardzo się mylisz. Cała ta twoja Liga ma dużo więcej zagrożeń, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić: Ramadan, Gardia, Rizeran, Cesarstwo Północne, Piraci, Barbarzyńskie L:udy zza Morza Bezmiernego. To dopiero początek długiej listy.
   -Dlaczego mi to mówisz? - zapytałem - To brzmi jak ostrzeżenie.
   -Bo nim jest - uśmiechnął się - Mówię ci to, bo mi zaimponowałeś. Byłem pewny, że za mną przegrasz, ale nie spodziewałem się, że wytrzymasz aż tyle. Zwykle pojedynek ze mną kończy się po moich dwóch, może trzech zaklęciach. Ty stawiałeś mi opór najdłużej od bardzo dawna.
   -Hahaha - roześmiałem się - I dlatego darowałeś mi życie? - zapytałem ocierając łzę.
   -Darowałem ci je, ponieważ takie dostałem polecenie.
   -Czyli nawet najpotężniejszy czarodziej Arladii dla kogoś pracuje?
   -Jak widzisz... - odparł z uśmiechem.
   -Chyba miałeś porwać mnie i Saladyna.
   -To prawda.
   -Dlaczego więc darowałeś też życie Ermyrowi i Alessandrze?
   -Bo widzisz... To bardzo zgrana i utalentowana parka. Oprócz tego są bardzo odważni. Od początku wiedzieli, kim jetem, lecz pomimo tego stawili mi opór. Było to bardzo niebezpieczne i heroiczne. A po za tym zadziwił mnie ich ogromny duch walki. Pomimo tego, że wiedzieli, iż zostali sami wraz z Saladynem, że Ramadańczycy w każdej chwili mogą przeszyć ich gradem strzał, i tak walczyli ramię w ramię, stojąc nad rannym tobą. Do ostatniej chwili bronili ciebie i Saladyna. Jednak nic im to nie dało. Niczego tym nie wskórali. Był to zbyteczny, aczkolwiek heroiczny czyn, Kacper. Dlatego zawsze pamiętaj, że oni są tobie bardzo oddani. Gwarantuję ci, że cię nie zawiodą.
   -To bardzo ciekawe, co powiedziałeś. Z tego, co mówisz, nie wyglądasz na takiego, który współpracowałby z Ramadanem. - stwierdziłem.
   -Bo może wcale nie współpracuję? - odpowiedział odchodząc.

***

   Kilka dni nadal jechaliśmy tą samą gruntową drogą. Potem zaczęliśmy poruszać się wybrukowaną drogą. Pomimo tego, że była ona utwardzona, to i tak nie mogła się równać oxenfurckim ulicom. W wielu miejscach brakowało kamieni, w kilku zostały pokruszone. W pewnym momencie zobaczyłem, że na środku znajduje się ogromna wyrwa. Najwidoczniej teren pod drogą był podmokły. Podłoże zostało podmyte, a bruk zapadł się prawie półtora metra. Ta sytuacja sprawiała, że droga stawała się nieprzejezdna, a nikt o zdrowych zmysłach nie pokusiłby się o jazdę podmokłym, podejrzanie wyglądającym, poboczem.
   -Zaraz to naprawię - powiedział Arkus i już podniósł ręce, jednak przerwał mu Kunag.
   -Nie! To on to zrobi. - ręką wskazał na mnie.
   -Ja to zrobię lepiej - oponował Gromowładny.
   -Powiedziałem. - warknął Rudowłosy - Bierz się do roboty - zwrócił się do mnie.
   Jednak ja siedziałem na wielbłądzie i nawet o centymetr nie ruszyłem rękoma. Mijały kolejne sekundy. W końcu Kunagowi puściły nerwy.
   -Na co, do jasnej cholery, czekasz?! - wrzasnął
   -Nie zrobię tego. - odpowiedziałem spokojnie
   -Co ty, kurwa, powiedziałeś?! - Rudowłosy zrobił się czerwony na twarzy i zaczął jechać w moją stronę.
   -Nie zrobię tego, nie będę ci usługiwać. - powiedziałem, gdy był już przy mnie.
   -Ty mały skurwysynie! Zrobisz dokładnie to, co ci powiem! - wziął zamach i uderzył mnie z całej siły w twarz. Szybko się zreflektowałem i pomimo spływającej mi po twarzy krwi rzuciłem mu się do szyi. Zacząłem go dusić, Zrobił się purpurowy. Zabiłbym go, jednak poczułem, że coś zaciska mi się na nadgarstkach, było to zaklęcie Akusa, króre sprawiło, że puściłem Rudowłosego.
   -Cisza! - wrzasnął - Słyszycie?
   W oddali słychać było trzepot skrzydeł.
   -Smoki!

============================

   Witam ;) Ostatnio coś mało tu zaglądacie ;( Może to z powodu wakacji? Na to liczę. A tymczasem łapcie kolejny rozdział.

sobota, 8 sierpnia 2015

Rozdział 36: Najpotężniejszy Mag.

   26.05.1251r.EL, Wielka Pustynia.

   Zgodnie z poleceniem Saladyna, równo z świtem wyruszyliśmy dalej w drogę. Około południa dotarliśmy do wąwozu, o którym mówił Pasha. Przed moimi oczami ukazała się wąska może kilkumetrowa szczelina, po bokach której wznosiły się niemal pionowo ściany wąwozu. Po prawej i lewej stronie wąskiej dróżki dostrzec można było ogromne głazy, porozrzucane w odstępach kilkunastu metrów od siebie. Widać było, że droga była stopniowo zasypywana przez te olbrzymie odłamki skalne. Na stromych ścianach wąwozu gdzieniegdzie rosły osty i różnego rodzaju chwasty. Oprócz tych nielicznych "ozdób" ta dolina wyglądała na kompletnie wymarłą. W chwili, gdy staliśmy przed wejściem do niej ze stromego zbocza, w dół spadł tuman piachu i kurzu wraz z kilkoma różnej wielkości kamykami, a nawet głazami. Jeden z większych kamieni trącił o występ skalny, którego część odprysła od ściany i razem z hukiem opadli na kilka krzaków ostów, rosnących przy drodze na dole.
   -Jesteś nadal pewny, Pash'o, że ta droga jest bezpieczna? - zapytał Sułtan. Tamten podjechał do niego na wielbłądzie i zatrzymał się obok.
   -Ależ oczywiście, Sajlim - skłonił się niemal dotykając czołem głowy zwierzęcia - Przecież mówiłem, Ci, że wielokrotnie tędy podróżowałem.
   -A może pojedziemy zwykłą, dobrze znaną, trasą? - odezwałem się nieprzekonany
   -Sułtanowi zależy na czasie, królu - ostatnie słowo wymownie wycedził przez zęby - Dlatego nalegam, abyśmy wybrali tą, krótszą drogę.
   - Nie denerwuj się, Kacprze - odwrócił się w moją stronę - Ufam Pash'y i myślę, że powinniśmy jechać tędy - głową wskazał wąwóz w którym teraz przez unoszący się w powietrzu piasek nie było prawie nic widać.
   Skłoniłem się, na znak rezygnacji.
***

   Wędrowaliśmy już dobre kilka godzin, a słońce na niebie wskazywało swym położeniem południe, kiedy Ermyr razem z Alessandrą zrównali swoje wielbłądy razem z moim.
   -Nie podoba mi się ten cały wąwóz - powiedziała czarodziejka - Przytłacza mnie ta droga.
   -Nie dziwię się - odpowiedział elf - Po lewej stronie, za głazem ukryte były zwłoki jakiegoś człowieka. A właściwie teraz, to już tylko szkielet.
   -Od początku miałem złe przeczucia, co do tego całego Pash'y - głową wskazałem pomysłodawcę całego tego przedsięwzięcia, który dyskutował o czymś zawzięcie z Sułtanem - Ten cały jego pomysł wydaje się jakiś szemrany...
   -Myślę, że możesz mieć rację - powiedział Ermyr - Bo niby dlaczego nikt nie wiedział o tym skrócie? Ta droga jest przecież często używana...
   -Moim zdaniem będziemy mieli z tego poważne kłopoty, mówię wam. - Alesandra znów wróciła na swoje "miejsce" wśród moich żołnierzy.
   -Bogowie! - westchnął Ermyr - Oby nasza piękna czarodziejka nie miała racji! - pojechał za czarnowłosą czarodziejką.

***

   Jechaliśmy w skwarze i kurzu kolejne kilka godzin. Wielokrotnie musieliśmy się zatrzymywać, żeby przeczekać jakąś małą lawinę kamieni, które spadały ze ścian wąwozu. W końcu, gdy zapadł zmrok usłyszałem, jak Sułtan wzywa do siebie Pash'ę, więc podjechałem bliżej.
   -Pash'o, mówiłeś, że zaoszczędzimy kilka godzin, jadąc tą drogą - powiedział Saladyn - A tymczasem zaraz będzie zachód słońca a nie widać nawet końca wąwozu.
   -Już niedługo, panie... - skłonił się Pash'a - Musiałem się pomylić w obliczeniach, Sajlim.
   W tamtym momencie zza najbliższych głazów zaczęli wyłaniać się ludzie, setki ludzi. Po kilku sekundach cała droga, za nami i przed nami roiła się od wrogo nastawionych żołnierzy. Część z nich stała nawet na szczycie skalnych ścian po bokach drogi.
   -Oj, nie pomyliłeś się, Pash'o - z szeregu ludzi przed nami wyłonił się dobrze z budowany mężczyzna, w średnim wieku, o długich rudych włosach i brodzie. W ręku dzierżył długi, charakterystycznie wygięty łuk.
   -Ramadańczycy! - warknął rozwścieczony Saladyn
   -No nie mów, że się nas nie tutaj nie spodziewałeś, Saladynie! - zaczął się śmiać Rudowłosy.
   -Nie spodziewałem się, spotkania z tobą w takich okolicznościach, Kunagu. - odpowiedział przez zęby Sułtan.
   -No niestety, będzie to nasze pierwsze i ostatnie spotkanie, Saladynie. - odpowiedział z uśmiechem ten o imieniu Kunag. Rudowłosy sięgnął po strzałę do kołczanu, naciągnął ją i strzelił w stronę Sułtana. Jednak byłem szybszy i w mgnieniu oka, ruchem ręki, utworzyłem przed Saladynem magiczną tarczę. Strzała trafiła w nią i odbiła się z cichym zgrzytnięciem.
   -O! Widzę, że masz przy sobie magów! Wybornie! - uśmiechnął się i odwrócił się w stronę swoich ludzi - Saladyna i Pominertasa przyprowadźcie do mnie, resztę zabić.
   Ludzie Kunaga w mgnieniu oka dotarli do naszych najbardziej oddalonych ludzi. Oprócz tego ci, którzy stali na szczycie kamiennych ścian posyłali na nas ogromne ilości strzał. Zacząłem jechać w stronę Saladyna, jednak ze względy na zgiełk rozgorzałej bitwy, było to bardzo trudne. Po kilku sekundach nie udanej jazdy, stwierdziłem, że łatwiej będzie zejść z wielbłąda i dotrzeć do Saladyna pieszo. Omijając biegających wokoło ludzi po chwili dotarłem do Saladyna. Klęczał za wielbłądem, razem z Ermyrem i Alessandrą, którzy raz po raz posyłali magiczne pociski w stronę wrogów. Na mój widok wstał.
   -Kacper! - wrzasnął - Ta podła gnida nas zdradziła! A ja mu tak ufałem!
   Złapałem go za ramiona i pociągnąłem z powrotem na ziemię.
   -Uspokój się - odezwałem się do niego i po chwili ciągnąłem - Trzymaj się blisko mnie i nie rób, niczego głupiego, dobrze? - po otrzymaniu potwierdzenia odwróciłem się w stronę Ermyra - Jest ich za dużo, nie wytrzymamy, prawda?
   -Niestety masz rację, Kacper - powiedział elf - Są świetnie uzbrojeni, a w dodatku jest ich kilka razy więcej. Na domiar złego mają do pomocy kilku naprawdę dobrych magów bitewnych.
   -Na szczęście my też mamy trzech - powiedziałem - I nas w dodatku.
   -To i tak za mało. - odezwała się, milcząca dotąd, Alessandra.
   -Najważniejsze jest, żeby jak najdłużej wytrzymać - powiedziałem
   -To kwestia kilku, może kilkunastu minut - powiedział Elf, tonem pełnym rezygnacji.
   -Trzeba być w dobrej myśli - powiedziałem, kładąc m rękę na ramieniu - Już nie takie rzeczy razem przeszliśmy!
   -W sumie masz, rację - uśmiechnął się.
   -No i tak ma być! A teraz chodźcie za mną. - W odpowiedzi skinęli głowami.
   Schylony ruszyłem w stronę środka naszych ludzi. Wokół wszędzie latały strzały. Kilkakrotnie musiałem je odbijać. Po dotarciu na miejsce zobaczyłem, że kilkunastu naszych ludzi już nie żyje, a przez naszą linię obrony przedzierają się Ramadańscy magowie. Kazałem Saladynowi zostać z Ermyrem i Alessandrą, a sam pobiegłem walczyć z czarodziejami.
   Od razu, gdy mnie zobaczyli zaczęli ciskać w moją stronę kulami ognia. Jednak z ogromną łatwością wszystkie odbijałem. Po chwili nawet trafiłem jednego z nich magicznym grotem. Czarodziej upadł w kałuży krwi.
   Wtedy do walki wkroczył kolejny mag. Jednak od tego było wyraźnie czuć ogromną moc. Spojrzał na mnie i zaczął wymawiać zaklęcie. Jego palce zaczęły się świecić, a po chwili bił od nich oślepiający blask. Skierował dłonie w moją stronę i zaczął ciskać we mnie błyskawicami. Pierwsze z łatwością odbiły się od utworzonej przeze mnie tarczy. Jedak każda kolejna błyskawice sprawiała, że tarcza przesuwała się coraz bliżej mnie, a moje buty zagłębiały się w ziemię. Kolejne pioruny i kolejne centymetry, które zdobywał tajemniczy mag. W końcu moje mięśnie zaczęły odmawiać posłuszeństwa, zwyczajnie nie miałem siły, żeby utrzymać magiczną tarczę. W ciągu ułamków sekund podjąłem desperacką decyzję. Przerwałem magiczną barierę i rzuciłem się w bok. Upadłem ciężko na lewe ramię. Krzyknąłem w porywie rozdzierającego bólu. Jednak najważniejsze było to, że teraz byłem względnie bezpieczny za ogromnym głazem. Oparłem się o niego plecami. Po chwili zobaczyłem ogień wokół. Tajemniczy mag posłał w kamień ogromy słup ognia, który z każdą sekundą rozgrzewał go coraz bardziej. W końcu głaz zrobił się czerwony. Stwierdziłem, że muszę działać. Odpowiedziałem na ogień lodem. Skierowałem potężny słup lodu na kamień. Głaz z powodu skrajnych temperatur pękł po kilku sekundach, a dwa magiczne słupy: ognia i lodu zetknęły się ze sobą w miejscu, gdzie przed chwilą stał kamień, a miejsce zetknięcie przesuwało się stopniowo w prawą stronę, by w końcu zatrzymać się dokładnie przede mną, pomiędzy mną, a moim przeciwnikiem.
   Tam, gdzie lód stykał się z ogniem w momencie rodziła się para. Pod wpływem temperatury te dwa zaklęcie neutralizowały się. Trwaliśmy tak w bezruchu, mierząc swoje możliwości, przez kilkanaście sekund. W tym czasie wokół zrobiła się mgła. Przez którą nie było nic widać. Stwierdziłem, że wykorzystam to i wycofam się w stronę Ermyra, Alessandry i Saladyna. 
   Przerwałem zaklęcie i biegiem rzuciłem się za siebie. Po chwili byłem już przy nich. Silny podmuch wiatru, który zawiał od strony mojego przeciwnika, rozwiał mgłę, która mi sprzyjała. Zauważyłem, że tajemniczy mag idzie w moją stronę.
   -To przecież Arkus Gromowładny! - krzyknął zdziwiony Ermyr
   -Znasz go? - zapytałem go
   -Oczywiście - odparł elf - Gdy ja byłem w twoim wieku, o nim krążyły już legendy!
   -Ermyr ma rację - wtrąciła się Alessandra - Gdy my byliśmy młodzi, on już od ponad stu lat, uznany był za zaginionego.
   -To znaczy, że on ma prawie trzysta lat! - krzyknąłem
   -Tak, Kacper - potwierdził Ermyr - I jest najpotężniejszym czarodziejem, o jakim słyszałem.
   Nie zdążyłem zapytać ich o nic więcej, bo Arkus posłał w naszą stronę podmuch wiatru, który zwalił całą naszą czwórkę z nóg. Gdy już zdołaliśmy się podnieś, on już rzucał kolejne zaklęcie. Tym razem były to ogromne, skalne głazy. Rzucał nimi, jak piłkami. Zaczęliśmy je odbijać podmuchami wiatru, jednak były zbyt ciężkie. Utworzyłem barierę, jednak po przyjęciu kilku pocisków zaczęła pękać i w końcu został z niej magiczny pył. Rzuciłem w jego stronę kilka ognistych kul, ale on odbił je z łatwością, trafiając w osty po bokach, które zaczęły płonąć. Arkus wzniósł ręce ku niebu i wysłał w górę promień światła. Po chwili całe niebo na chwilę zrobiło się jasne, jak w dzień. Znów zrobiło się ciemno i cicho. Wokół zatrzymano nawet walkę. Po kilku sekundach zerwał się wiatr. Płomienie z ostów zaczęły krążyć w powietrzu, co chwila trafiając naszych żołnierzy. Kilkakrotnie kierowały się w naszą stronę, jednak gasiliśmy je zanim do nas dotarły. Po kilkunastu sekundach wokół płonęły wszystkie chwasty i osty, rozświetlając wąwóz. W momencie "latające ognie" znikły. Zaczęło za to się błyskać. Na początku był jeden grom, potem drugi i następny. Błyskawice zaczęły jedna po drugie spadać na drogę w wąwozie. Jedna z nich trafiła w kamienny występ i wytworzyła lawinę. W ostatniej chwili zdołałem uchronić nas magiczną barierą od niechybnej śmierci. Do niewyobrażalnej wielkości błyskawic dołączył również ulewny deszcz, który pojawił się znikąd. W mgnieniu oka wszystkie płonące osty i chwasty zgasły. Ze ścian wąwozu rwącymi strugami zaczęła płynąć woda, porywając ze sobą odłamki skalne. Wśród szalejącej burzy Arkus zaczął celować w nas praktycznie nie widocznymi zaklęciami ciętymi. Rzucał je jedno po drugim. Chroniliśmy się za barierami, jednak wszystkie po kilku sekundach przyjmowania tak silnych zaklęć pękały. Zaczęliśmy odbijać je rękami. Jednak rzucał je zbyt szybko. Jedno z zaklęć trafiło Alessandrę w udo. Wrzasnęła i upadła pod siłą zaklęcia. Ermyr rzucił się w jej stronę. W ostatniej chwili odbiłem jedno z zaklęć bo i on zostałby zraniony. Po kilkunastu sekundach odbijania zaklęć, zacząłem słabnąć. Podjąłem decyzję,  przejściu do ataku. Rzuciłem w stronę Arkusa ogromną kulę ognia, która w deszczu zaczęła syczeć pod dotykiem kropli. Chyba nie zdążył jej odbić, bo wybuchła gdzieś niedaleko niego.
   -Pod prawą ścianę! - wrzasnąłem do reszty - Za głaz!
   Ermyr i Saladyn założyli sobie ręce Alessandry za szyję i zaczęli biec razem z nią we wskazane przeze mnie miejsce. Zrobili to w ostatniej chwili, bo Arkus cisnął w ich stronę kulą ognia. Stał tam, gdzie ostatnio, jednak teraz jego ubrania były wyraźnie nadpalone. Byłem dumny z siebie, że zdołałem trafił maga, który ma prawie trzysta lat. Jednak moja duma nie trwała zbyt długo, ponieważ Arkus znów przeszedł do ataku. Znów ciskał głazami. Kolejne bariery pękały raz po raz. W pewnym momencie nie zdążyłem rzucić odpowiedniego zaklęcia. Poczułem okropny ból. Słyszałem trzask łamanych kości, po czym upadłem na ziemię. Zaczęło robić mi się ciemno przed oczami. W głowie mi huczało. Ostatnie, co pamiętam, to twarz Ermyra nade mną i ogromny błysk.

===========================================

   Witajcie! ;) A o to i kolejny rozdział! Miłego czytania :)

PS: Zachęcam do komentowania ;P

niedziela, 2 sierpnia 2015

Rozdział 35: Droga na skróty.

24.05.1251r.EL, Wielka Pustynia.

   Saladyn wydał rozkaz przeszukania garnizonu i jego okolic. Po kilkudziesięciu minutach żołnierze znaleźli resztę ciał obrońców obozu, za wzgórzem. Leżały bezwładnie pośród kamieni, rzucone niedbale i ograbione z jakichkolwiek kosztowności. Sułtan po otrzymaniu raportu wydawał się być bardzo przygnębiony i zagubiony. W końcu wydał rozkaz rozbicia obozu w garnizonie. Po kolacji przygotowanej z zapasów pozostawionych w obozie położyliśmy się spać, a część żołnierzy pełniła wartę na piaskowcowej palisadzie.

25.05.1251r.EL, Wielka Pustynia.

   Obudziłem się wczesnym porankiem. Z nieba lał się istny żar. Było gorąco jak w piekle. Nawet w namiocie. Wstałem z posłania, które leżało na ziemi i skierowałem się w stronę stolika, na którym stał dzbanek z wodą. Za jednym razem wypiłem prawie całą zawartość naczynia. Po zabiciu pragnienia chwyciłem leżący przy posłaniu turban i założyłem go na głowę, bo jak mówili bohemasidzi, chronił on przed "śmiercią od słońca". Po ubraniu nakrycia głowy wyszedłem na zewnątrz. Na dworze już tętniło życie. Żołnierze i służący krzątali się z kąta w kąt. Część usiadła przy olbrzymim ognisku i zaczęła przygotowywać śniadanie. Ja jednak nie byłem głodny. Poszedłem w lewą stronę, w kierunku namiotu Ermyra i Alessandry. Znajdował się on pod murem, po przeciwnej stronie garnizonu. Po drodze mijałem wielu służących, którzy składali mi ukłony, i wielu żołnierzy, którzy na mój widok salutowali. Odpowiedziałem im skinieniem głowy nawet się nie zatrzymując. Do namiotu Ermyra i Alessandry wpadłem mokry od potu. Klimat w
Bohemasidzie był zdecydowanie nie dla mnie. Zastałem ich, gdy jedli  śniadanie,na jednej z mat leżących na podłodze. 
   -Witam, jak się spało? - spytał przyjaźnie i beztrosko Ermyr
   -Ujdzie - odparłem - A wam?
   -Dobrze - odpowiedzieli z uśmiechem.
   -Co myślicie o tej sytuacji? - spytałem siadając obok nich na macie.
Ermyr przełknął resztkę papki ryżu z sosem i odpowiedział.
   -Bardzo dziwna sytuacja. Cały garnizon nie żyje, a my nawet nie dostaliśmy wiadomości o ataku.
   -Ermyr ma rację - odezwała się Alesandra - To sytuacja jest bardzo podejrzana. Albo Ramadańczycy są świetni w walce i w mgnieniu oka wyrźnęli cały garnizon, albo to jest jakaśpułapka. Ewentualnie jedno i drugie.
PRzez chwilę rozmyślałem nad tym, co od nich usłyszałem.
   -Nie podoba mi się to. Najchętniej wróciłbym już teraz do Oxenfurtu. Sytuacja jest co najmniej podejrzana. Przemierzamy z naszym byłym wrogiem pustynię, w poszukiwaniu oznak wojny. Znaleźliśmy opustoszały fort i stos ciał niedaleko niego. Nie widzieliśmy żadnej walki, niczego.
Do namiotu wszedł sługa Saladyna i skłonił się nam nisko.
   -Sajlim, Sułtan prosi abyście udali się do niego niezwłocznie. - powiedział cicho sługa.
   -Powiedz sowjemu panu, że udamy się do niego zaraz po śniadaniu - odpowiedziałem.
Sługa ukłonił się ponownie i w pośpiechu opuścił namiot. Poczekałem aż Ermyr i Alessandra dokończą posiłem, po czym razem z nimi skierowaliśmy się do namiotu Saladyna. Zastaliśmy go dokańczającego śniadanie. Gdy skończył jeść służący zebrali naczynia i skłonieni wyszli szybkim krokiem. 
-Witajcie - odezwał się sułtan - Jak się spało? - dłońmi wskazał nam trzy duże poduszki, które leżały naprzeciwko niego, na dywanie. Za niskim, hebanowym stołem znajdowałą sięczwarta poduszka, z której sułtan się podniósł - moda Bohemasidu.
   -Dobrze, dziękuję. - odpowiedziałem siadając. Saladyn również uiadł. Po chwili dołączyli do nas również Saladyn i Alessandra.
   -Dlaczego nas tutaj wezwałeś? - spytałem
Sułtan westchnął i upił duży łyk z leżącej na stole manierki.
   -Prawda jest taka - konspiracyjnie przechylił się nad stołem - że nie wiadomo, co się stało. W odległości kilkudziesiąciu kilometrów nie ma żadnej osady. Nikt nie wie, co się stało. Jedyne, co wiemy, to to, że nikt z garniuzonu nie przeżył. 
   -Nie dostaliście w Arnavie jakiejś wiadomości o tym garnizonie? Może o jakimś ataku? - zapytałem
   -No właśnie nie. Nic a nic. - sułtan przecząco kręcił głową - Nic nie wskazywało, że zastaniemy garnizon w takim stanie.
   -Co zamierzasz zrobić, panie? - odezwał się Ermyr
   -Nie wiem i właśnie dlatego was tutaj wezwałem, chciałbym, żebyście mi doradzili. - odpowiedział wodząc wzrokiem po naszych twarzach.
   -Może udamy się do najbliższego garnizonu? - powiedziała Alessandra - Być może tam będą mieli jakieś wieści...O ile oni jeszcze żyją...
   -To nie jest taki głupi pomysł - powiedziałem w zamyśleniu - Powinniśmy tak zrobić.
   -Skoro tak uważacie, to niech tak będzie. - stwierdził Sułtan - Przygotujcie się więc do poróży, za dwie godziny wyruszamy.

***

   Z garnizonu wyruszyliśmy niemal w samo południe. Skwar ciążył nam niemiłosiernie, a droga dłużyła się w nieskończoność. Podróż była bardzo męcząca, ponieważ wielbłądy zapadały się w piasek i kilkakrotnie zdarzyło nam się je wyciągać. Sułtan postój zarządził dopiero o zmierzchu. Powietrze było już wyraźnie chłodniejsze, ale piasek nadal parzył przez buty. Po zejściu z wielbłądów udaliśmy się w stronę miejsca, w którym służący zaczęli rozkładać nam namiot. Alessandra wyglądała na bardzo złą. Widocznie nie tylko mnie ta podróż zmęczyła.
   -Stało się coś? - spytałem jej najdelikatniej jak potrafiłem. Czarodziejka odwróciła się do mnie i spiorunowała mnie wzrokiem.
   -Nie nic, się nie stało - uśmiechnęła się ironicznie - Przez cały dzień jechałam w ponad czterdziestostopniowym upale, na jakich zawszonych szkapach, które śmierdzą gównem jak stąd do Agavy, ale nie wszystko w porządku. Miło, że pytasz. A co u ciebie?
Spojrzałem na Ermyra, który znając temperament Alessandry również nic nie odpowiedział.
   - Ale z tymi wielbłądami to przesadziłaś... - wypaliłem. Alessandra prychnęła ostrzegawczo i odeszła w drugą stronę.
   - Ehh... - odezwał się Ermyr - ona robi się coraz bardziej nieznośna.
Uśmiechnąłem się do niego szczerze.
   -Żebyś wiedział...
   -No ale w jej wieku to nic dziwnego, że jest zrzędliwa - stwierdził elf.
Jego komentarz zupełnie zbił mnie z tropu.
   -W jej wieku? - spytałem unosząc brew.
   -No tak... - Ermyr wyglądał na zdziwionego pytaniem.
   -To ile Alessandra ma lat? - byłem coraz bardziej zdezorientowany.
   -Wiesz... - zaczął z uśmiechem - Tak do końca, to sam nie wiem... Ale gdzieś tak koło stu czterdziestu.
Nie ukrywałem zaskoczenia.
   -Przecież wygląda na co najwyżej czterdzieści!
   -Magia, Kacper, magia - odparł z uśmiechem Ermyr i wszedł do namiotu, którego przed chwilą skończyli rozkładać słudzy.
   -Dosłownie magia... - mruknąłem pod nosem i ruszyłem za nim.

***

   Po zjedzeniu kolacji Sułtan wezwał nas do siebie. Znajdowaliśmy się w jego namiocie, razem z jego ludźmi. Saladyn chciał omówić z nami kwestię kolejnych działań odnoście najazdu Ramadańczyków.
   - Kolejny fort, który znajduje się na granicy Bohemasidu to El Sonne - powiedział sułtan - Jest on w odległości około dnia drogi stąd. Gdy wyruszymy jutro o świcie powinniśmy tam dojechać przed zachodem słońca. Tam ustalimy, co robić dalej. Ma może ktoś jakieś sugestie? - rozejrzał się po zgromadzonych.
   Po chwili z szeregu żołnierzy Saladyna wyszedł niski, krępy na oko piędziesięcioletni mężczyzna, z charakterystycznym wąsem. Ukłonił się i rzekł
   -Ja, Sajlim.
   -Mów, Pash'o. - gestem pozwolił mu sułtan.
   -Proponuję, żebyśmy przejechali przez pobliski kamienisty wąwóz. Zaoszczędzimy wtedy prawie trzy godziny, Sajlim. - skłonił się ponownie.
   -Hmmm... ciekawy pomysł, Pash'o. Ale czy to aby nie jest niebezpieczne? - Saladyn nie wyglądał na przekonanego.
   -Nie, skądże, Sajlim. Sam wielokrotnie, będąc na służbie, tamtędy jeździłem. - kolejny ukłon.
   -W sumie, dlaczego by nie? - Saladyn zaczynał stępować - Chyba, żę ktoś ma coś przeciwko? - rozejrzał się wokół - A, więc zróbmy tak, jak mówisz. Wyśpijcie się, bo jutro o świcie wyruszamy.
Nie podobał mi się ani ten człowiek ani tym bardziej ten jego szemrany pomysł. Miałem w związku z tym złe przeczucia. I niestety okazało się, że słusznie.

====================================

   Witam wszystkich, którzy jeszcze zostali na moim blogu ;). Tak, wiem, że rozdziałów miało nie być do końca roku szkolnego, jednak moje lenistwo zwyciężyło i piszę dla Was dopiero teraz. Jednak wracam do pisania ze zdwojoną siłą i determinacją! ;P Kolejną dobrą wiadomością jest fakt, że zważywszy na dużo wolnego czasu jest ogromna szansa, że rozdziały będą pojawiać się kilka razy w tygodniu, jednak niczego nie obiecuję ;D.
   A tymczasem miłego czytania i do zobaczenia w przyszłych rozdziałach! ;)