niedziela, 11 października 2015

Rozdział 40: Dzień trupów.

     Ruszyłem korytarzem zamku. Zaglądałem do każdego z pokoi, szukając Alessandry. Znalazłem ją dopiero na balkonie. Stała pochylona nad barierką. Jej ramiona unosiły się miarowo, w rytm niemego płaczu. Podszedłem do barierki i stanąłem obok płaczącej czarodziejki. Trwaliśmy w tej ciszy, przerywanej tylko cichym odgłosem płaczu, przez dłuższą chwilę.
     - Alessandra... - zacząłem, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
     - Tak, wiem... - powiedziała, machnąwszy ręką - Zachowałam się, jak nienormalna. Stara, niedołężna baba, która nie wie, co mówi...
     - Wcale tak nie myślę... - powiedziałem zaskoczony
     - Nie kłam - powiedziała odwracając twarz w moją stronę. Oczy miała spuchnięte od płaczu.- Wiem, co myślisz.
     - Nie opowiadaj głupot.
     - Jednak zrozum, że ja nie pogodziłam się z utratą córki. Nigdy. Straciłam ją dwa razy. Raz, zaraz po porodzie, gdy musiałam ją oddać, bo taką decyzję podjął jej ojciec. Odzyskałam ją dopiero po piętnastu latach! Po całych piętnastu latach! I ile się nią nacieszyłam? Rok? Ile to jest? Chwila! A teraz ona nie żyje! Nikt nie zwróci mi córki.
     - Alessandra, rozumiem cię, ale dobrze wiesz, że nie można żyć przeszłością...
     - Nic nie rozumiesz! - odepchnęła mnie
     Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale na dziedzińcu powstało ogromne zamieszanie.Ludzie biegali w kółko z ogromnym wrzaskiem. Po chwili rozległ się dzwon alarmowy: "ZAMYKAĆ BRAMĘ!!! RAMADAŃCZYCY POD MURAMI!!!". Jeszcze głos alarmujący o zagrożeniu nie zamilkł, a na ciemnym, wieczornym niebie ukazał się ogromny, świecący pomarańczowo-czerwoną łuną ognisty smok. Zwierzę wydało z siebie potężny ryk, który sprawił, że ściany ogromnego zamczyska zadrżały. Złapałem Alessandrę za rękę i zacząłem kierować się do wnętrza, jednak czarodziejka wyrwała mi się.
     - Nigdzie nie idę - powiedziała przez łzy
     -Co ty wyprawiasz? - warknąłem zdenerwowany, bo z drugiej strony murów zaczęły nadlatywać płonące strzały.
     - Ja tutaj zostaję. - powiedziała stanowczo.
     - Co ty, do jasnej cholery, wyprawiasz?! - krzyknąłem
     - Nie mam już po co żyć... - powiedziała zalewając się rzewnymi łzami
     - A ja? Ermyr? Nawet Saladyn...? - powiedziałem zrozpaczony.
     - Poradzicie sobie beze mnie - zaczęła posuwać się w stronę kamiennej balustrady, która chroniła przed upadkiem z balkonu - Może nawet będzie wam lżej... - Wspięła się na balustradę. Chciałem ją chwycić. Nie zdążyłem. Skoczyła. Ostatnimi słowami, jakie wyszeptała były: "Kocham cię, córciu".  Alessandra spadła z przeszywającym na wskroś trzaskiem łamanych kości. Jej ciało roztrzaskało się na brukowanym dziedzińcu, który teraz zbrudzony został świeżą krwią kobiety, która kochała swoje dziecko bardziej, niż własne życie.
     Ludzie biegnący z jednej strony dziedzica na drugą zatrzymali się nad ciałem. Widać było zaskoczenie na ich twarzach. Nikt nie spodziewał się, że tak zakończy swoje życie potężna czarodziejka i wspaniała osoba.
     Po moich policzkach spłynęły łzy. Kolejna już osoba zginęła w tej przeklętej Krainie, gdzie walka i śmierć  jest częstsza niż spożywany odświętny posiłek. W tamtej chwili miałem dość. Brakło mi sił i chęci do życia. Osunąłem się bezwiednie na posadzkę balkonu.
     - Kacper! - zawołał Ermyr wpadając na balkon z huknięciem drzwi - Atakują nas! - zreflektował się, widząc, w jakim jestem stanie - Co tu się stało? Gdzie jest Alessandra?
     Słowa, które miałem wypowiedzieć niesamowicie mi ciążyły na sercu. Jednak wypowiedzenie ich było wyższą koniecznością.
     - Ona... - nie mogłem dobrać odpowiednich słów - Ona... Skoczyła...
     - Skoczyła?! - krzyknął Ermyr - Jak to skoczyła? - podbiegł do balustrady i spojrzał na dziedziniec. Jego twarz momentalnie stała się trupioblada, jeszcze bledsza niż cera, jaką w zwyczaju mają mieć elfy. Ermyr cały roztrzęsiony, po widoku Alessandry, która leżała w kałuży krwi na dziedzińcu, zaczął nerwowo powtarzać w kółko: "To niemożliwe... Niemożliwe... To nie dzieje się naprawdę". Wstałem z ziemi i podczołgałem się do niego. Cały czas był w szoku. Objąłem go delikatnie. Był dla mnie jak ojciec. Całkowicie rozumiałem jego ból. Już wcześniej zauważyłem, że on coś do niej czuje... A teraz? Teraz, ona nie żyje. A my zostaliśmy sami. We dwójkę. Jestem tylko ja i on. Nie żyje mama, tata, Paweł, Magda i teraz Alessandra.... Wszyscy zginęli walcząc w tej przeklętej krainie, walcząc o... No właśnie. O co? O pokój, którego nie ma i chyba nigdy nie będzie? O wolność, która na każdym korku jest ograniczana? O co oni do jasnej cholery walczyli? O życie! Oni walczyli o życie!
      Z tego transu wybudził mnie huk zawalającej się stajni. Dach budynku był przeżarty przez ogień i dlatego się zawalił. Magowie stali na murach i dzielnie odpierali atak Ramadanu. Ognisty smok krążył nad zamkiem, co chwila ziejąc ogniem. Wokół co chwila rozbłyskały różnokolorowe światła najróżniejszych zaklęć. Trzeba im pomóc. Trzeba zejść i stanąć do walki. Ostatni raz. Ten, cholerny ostatni, raz.
     - Ermyr, wstań, musimy pomóc Gildii. Inaczej wszyscy zginiemy. - wstałem i spojrzałem na Ermyra. Jego wzrok był pusty, a oczy opuchnięte od łez. Jednak posłuchał mnie i wstał powoli. Zarzuciłem sobie jego rękę na szyję i podpierając go własnym ciałem, ruszyłem korytarzami Gildii. W końcu dotarliśmy na dziedziniec. Tam znalazłem Saladyna i Arkusa.
     - Co się stało? - Arkus delikatnie, uchem głowy wskazał na ciało Alessandry.
     - Nigdy nie pogodziła się ze śmiercią Magdy... - powiedziałem łamiącym się głosem - Nie wytrzymała... Po prostu nie dała rady...
     - Jesteście w stanie walczyć? - zapytał Saladyn - Nie wyglądacie najlepiej...
     - Oczywiście, że jesteśmy w stanie. - powiedział Ermyr prostując się i zdejmując rękę z mojej szyi - Zawsze jesteśmy w stanie, Saladynie.
     - Dobrze... - powiedział Arkus niepewnie patrząc na Ermyra - W takim razie, możecie pomóc magom walczącym na murach.
     - Co z tym smokiem? To zaklęcie, prawda? - spytałem
     - Tak, to prawda - odparł Arkus - I właśnie dlatego mnie martwi to, że na razie nie atakuje.
     - Jak to? - spytałem - Przecież zieje ogniem...
     - Taki ogień to nic, w porównaniu do tego, czym może nas uraczyć. - odpowiedział Gromowładny.
     Pobiegłem w stronę murów. Po kamiennych schodach jednej z wież wspiąłem się na mury. Tutaj dopiero widać było ogrom przeciwnika. Cała dolina prowadząca do Gildii usłana była Ramadańczykami. Wśród nich było dużo magów. Co chwila ponawiali atak na mury. Sprowadzili nawet taran do wyważenia bramy, jednak ta była wzmocniona magicznie i tylko zaklęcie mogłoby ją zniszczyć. W moją stronę poszybował grad płonących strzał. Podmuchem wiatru zawróciłem go i spadł na Ramadańczyków. Kilkunastu wrogich żołnierzy zostało mocno ranionych. Cisnąłem piorunami w pierwszy szereg przeciwników. Kilku uskoczyło i posłało we mnie strzały, jednak odbiły się od magicznej bariery, jaką utworzyłem. Jakiś mag, stojącym między zwykłymi żołnierzami, cisnął we mnie kulą ognia, jednak zgasiłem ją ruchem ręki. Wysłałem w jego stronę magiczny grot, który utkwił mu w piersi. Z jego ust zaczęła wylewać się krew. PO chwili upadł między żołnierzy. Ramadańczycy rozpoczęli kolejny zmasowany atak na mury. Kilku żołnierzy, drabinami przedarło się na umocnienia. Jeden z przeciwników zamachnął się na mnie mieczem. Uskoczyłem, jednak zranił mnie w brzuch. Upadłem na plecy. Wróg znowu zaatakował. Kopnąłem go w kolano. Wrzasnął z bólu. Rzuciłem w jego prawą rękę błyskawicę. Ręka zwęgliła się w momencie, a miecz upadł na ziemię. Żołnierz wył z bólu i klął na mnie w swoim języku. Podniosłem z ziemi miecz. Widziałem strach w jego oczach strach. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Wziąłem zamach i ściąłem jego głowę równo z ramionami. Ciało upadło bezwładnie, a głowa poturlała się kilka metrów, po czym spadła z murów, w stronę żołnierzy Ramadanu. Podobało mi się to, co zrobiłem. W moją stronę szło już kilku innych przeciwników, którzy przedostali się na mury. Chyba mnie poznali, bo po ich twarzach przemknął cień strachu. "Bardzo dobrze" - pomyślałem. Jednego zrzuciłem z murów kulą ognia. Dwaj kolejni zaskoczeni taki obrotem spraw, stanęli w miejscu. Podmuchem wiatru wytrąciłem im z rąk miecze, które spadły z murów, godząc innych ramadańskich żołnierzy. Przeciwnicy wydali okrzyk strachu. Ba, oni byli przerażeni. Podszedłem do nich i jednemu z nich wbiłem miecz w brzuch. Zawył. Zacząłem poruszać mieczem w środku. Jego wrzask przenikał wszystkich wokół na wskroś. Wyjąłem miecz. Jeden zamach - jedna ręka leżała już na ziemi. Drugi zamach - druga znajdowała się obok niej. Trzeci i czwarty zamach i nogi również były oddzielone od ciała. Ostatni z żyjącej trójki, rzucił się do biegu. Wrzeszczał niemiłosiernie. Rzuciłem w niego mieczem. Broń przebiła się na wskroś przez jego plecy. Zarzęził i upadł twarzą na dół. Zamarł w bezruchu. Nie żył. Po chwili nadeszli kolejni. Wpadłem w szał. Cała moja gorycz z powodu śmierci bliskich nareszcie się uwolniła i zaczęła wylewać się w postaci zaklęć. Zacząłem je rzucać na oślep. Trafiały wrogów, lub ich omijały. Mury zaczęły w zastraszającym tempie pokrywać się trupami Ramadańczyków. Padał jeden za drugim. Każdy wrzeszczał. Wszyscy krzyczeli. Było ich tak wielu, że w końcu ich wrzaski zamieniły się w jeden, donośny krzyk. Krzyk śmierci. Po kilkunastu sekundach na murach nie pozostał już żaden z Ramadańczyków. Przesunąłem się na brzeg umocnień i serie moich zaklęć zaczęły atakować wrogów, którzy znajdowali się w dolinie. Trawa zaczęła być zasnuwana ciałami przeciwników. Widok był straszny. Co sekundę padał kolejny żołnierz, który liczył na zdobycie zamku. Po chwili w Dolinie nie było już ani jednego żywego, ramadańskiego żołnierza. Przy życiu pozostali tylko magowie, którzy zdążyli utworzyć magiczne tarcze. Teraz oni przeszli do ataku. Wszyscy skierowali się na mnie. Próbowałem utworzyć magiczną tarczę. Nie miałem sił. Najwyraźniej rzucałem za dużo zaklęć i nie miałem już magicznej mocy. Trafiła we mnie jakaś magiczna kula. Poczułem ogromny żar na piersi i poleciałem do tyłu. Z impetem spadłem na dziedziniec. Potem była już tylko ciemność...

========================================

     Rozdział 40! ;) Miłego czytania! ;D Czekam na opinię :) I do następnego, prawdopodobnie ostatniego rozdziału.

     

4 komentarze:

  1. Nie, nie, nie :D To nie może się tak skończyć...
    Rozdział był bardzo ciekawy, wciągnął mnie od pierwszego słowa...
    Nie spodziewałem się tego po Allysandrze :o
    Kurde, wspaniale wyszła Ci ta końcówka opowiadania :)

    truelifebydamien.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. super blog naprawdę. :3 życze weny w pisaniu i zapraszam do mn XD
    http://nieznanyyy3.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń